„Między autonomią a wspólnotą – poszukiwanie własnej indywidualności” Marta Piotrowska IIIf
Znamy doskonale zdanie Arystotelesa, mówiące, że „człowiek jest istotą społeczną”. W oryginale greckim zdanie to może mieć dla nas odrobinę inny wydźwięk („anthropos physei politikon zoon”), z podobną zresztą sytuacją zetkniemy się w łacińskim „homo animal sociale est” – słowa „zoon” czy „animal” kojarzą się nam raczej ze „zwierzęciem” (choć ich właściwe znaczenie jest bardzo szerokie i rzeczywiście oznacza także m.in. „żywą istotę”). Po jednak w ogóle cały ten lingwistyczny wstęp? Wykorzystajmy pierwsze skojarzenie, które wywołały grecka i łacińska wersja Arystotelesowskiego stwierdzenia i spróbujmy na początek odpowiedzieć na pytanie, które w naszej dyskusji stanowi jeden z koniecznych punktów zaczepienia: czy społeczną naturę człowieka da się wyjaśnić na gruncie ewolucjonizmu – innymi słowy: czy społeczeństwa ludzkie są po prostu jakąś formą społeczeństw zwierzęcych?
Na początek, gwoli ścisłości, definicja: przez „społeczeństwo zwierzęce” rozumiemy oczywiście populację, w której podział pracy jest bardziej złożony, niż – powiedzmy – prosty podział oparty na płci; tak więc np. lwie stado społeczeństwem nie jest, natomiast mrowisko – tak. Jakże jednak możemy porównywać społeczeństwa mrówcze i ludzkie – to pierwsze jest przecież w 100% wytworem ewolucji, dającym się wyjaśnić matematycznie; grupą owadów kierujących się instynktem , niezdolnych do rozpoznawania swoich „współbraci”… Czy jednak człowiek jest jedyną istotą „społeczną świadomie”? Ależ skąd, wymienić można co najmniej kilka innych gatunków tworzących społeczeństwa, których członkowie rozpoznają siebie nawzajem… Brakuje im inteligencji społecznej? Nie mają tzw. domniemania psychiki – a więc nie tylko świadomości „ty też należysz do mojej społeczności”, ale także: „ty myślisz tak samo, odbierasz świat tak samo i masz te same potrzeby”? Niekoniecznie. Małpy człekokształtne prawdopodobnie też są tego świadome… W porządku, więc jeszcze jeden argument. Dziedziczenie kulturowe. Czy jest to wreszcie argument wystarczający?
Tak. Tu rzeczywiście leży najważniejsza – z punktu widzenia ewolucji – różnica między społeczeństwem zwierzęcym i ludzkim. Jednak nie dlatego, że zwierzęta są całkowicie tego „dziedzictwa kulturowego” pozbawione – jeśli bowiem zaliczymy do „kultury” także przekazywane z pokolenia na pokolenie umiejętności, okaże się, że przecież ten rodzaj kultury jest wśród zwierząt dość powszechny. Nie podlega jednak dyskusji fakt, że u zwierząt przekazywanie jakichkolwiek informacji odbywa się jedynie pomiędzy sąsiadującymi pokoleniami; obrazowo mówiąc, orlica nie może przecież powiedzieć do swojego pisklaka: „A teraz, moje dziecko, opowiem ci, jakie metody polowania stosował twój pradziadek”… Akurat ta umiejętność rzeczywiście właściwa jest tylko i wyłącznie ludziom. Przyczyną takiego stanu rzeczy jest właśnie ludzka zdolność do posługiwania się mową, językiem, który – w przeciwieństwie do innych systemów porozumiewania się, występujących w obrębie królestwa zwierząt – może służyć do wyrażania abstrakcji. Konsekwencją zaś – POSTĘP. Tak, samą inteligencją nie doszlibyśmy do niczego, gdybyśmy nie nauczyli się mówić. A zatem z biologicznego punktu widzenia najważniejszą cechą społeczeństwa ludzkiego i jego kultury jest pewna kumulatywność – każde pokolenie może uzyskać pełną wiedzę o dorobku pokoleń poprzednich, a tylko pod tym warunkiem może wnieść do społeczności coś nowego. „Robię, co mogę, byś poznała swe historyczne korzenie” – mówi Alberto do Zofii w „Świecie Zofii” Gaardera – „Tylko w ten sposób możesz stać się człowiekiem. Tylko w ten sposób będziesz czymś więcej, niż nagą małpą. Tylko w ten sposób unikniesz zawieszenia w próżni.”
Pora jednak zostawić w spokoju biologię, gdyż głupotą byłyby sądzić, że mając ją za jedyne narzędzie można wyczerpać temat naszych rozważań (chociaż nie wszyscy naukowcy by tu przytaknęli – ostatecznie większość z nich stanowią zdeklarowani ateiści, znajdziemy zatem wiele tekstów wyjaśniających na gruncie ewolucjonizmu powstanie religii, mitów czy norm etycznych, nie wspominając o „wzorach na istnienie Boga” i tym podobnych ciekawostkach). Spróbujmy zastanowić się jeszcze nad konsekwencjami stwierdzenia Arystotelesa i odpowiedzieć na pytanie: czy mamy prawo stwierdzić, że teoretyczna osoba pozbawiona w stu procentach kontaktu ze społeczeństwem nie będzie miała szansy na stanie się człowiekiem?
Jest to pytanie bardzo, bardzo trudne, jako że musimy najpierw uściślić, co to znaczy „stać się człowiekiem” – z jednej strony „bycie człowiekiem” można uznać za jednoznaczne z przynależnością do gatunku ludzkiego, z drugiej strony można interpretować to tak, jak zrobił to – na przykład – Kipling w „Liście do syna”… a cały problem komplikuje się jeszcze bardziej, jeśli staniemy przed takim skrajnym przypadkiem, jak porzucone ludzkie dziecko, które wychowało się wśród zwierząt. Zagadnienie to jest ściśle związane z innym problemem: czy człowiek w momencie narodzin jest rzeczywiście tabula rasa? Związane w ten sposób, że gdybyśmy uznali tabula rasa za prawdę – musielibyśmy uznać także, że „uczłowieczanie” zaczyna się dopiero w momencie zetknięcia ze społeczeństwem, a więc te kilkoro dzieci, które nie miały styczności z ludzkością, same nie były ludźmi… Jeśli dopuścimy jeszcze raz do głosu biologię – będzie to oczywiście fałsz, jako że z punktu widzenia genetyki tabula rasa jest założeniem absurdalnym. Każda istota żywa ma bowiem zapisaną w genach przynajmniej przynależność do własnego gatunku. Dzieci wychowywane ze zwierzętami wróciły przecież do świata ludzi – ponieważ stopniowo zrozumiały, że należą do tego, a nie innego gatunku. Gdyby natomiast dziecku wychowanemu wśród ludzi przyszło nagle żyć razem z watahą wilków, nie uznałoby przecież siebie za wilka w żadnym wypadku! Spróbujmy teraz jednak rozpatrzeć problem istnienia tabula rasa pod bardziej „metafizycznym” kątem… Cóż, nie sądzę, żeby istniało coś takiego, jak „uniwersalna etyka”, „uniwersalne normy postępowania” czy jakiekolwiek uniwersalne wartości, z którymi człowiek się rodzi. Gdyby zasady naszej etyki, choćby te najbardziej podstawowe, były nam dane z góry – zakładając, że byłyby to te same zasady, które wyznaje, przynajmniej teoretycznie, większość ludzkości, a więc generalnie wartości pozytywne – wtedy świat wyglądałby inaczej, mniej byłoby na nim wypaczonych degeneratów, którzy bardziej niż ludzi przypominają – no właśnie – nagie małpy. Poza tym ciągle nie daje mi spokoju przypadek południowoamerykańskiego plemienia Ików, w którym za dobro (!) uznawany jest właśnie egoizm i okrutna walka o przetrwanie. Czy taka społeczność miałaby rację bytu, gdybyśmy naszą definicję „wartości pozytywnej” uznali za uniwersalną? Nie chcę przez to jednak powiedzieć, że dobro jest czymś względnym, nie, jest tylko jedno dobro. Ale ono nie jest nam „objawione”, musimy się go nauczyć – a więc możemy się pomylić. Warto może zwrócić uwagę, że podejście takie jest wbrew pozorom całkowicie zgodne ze światopoglądem chrześcijańskim. Owszem, obiecano nam: „tak jak Bóg będziecie znali dobro i zło”, ale oznacza to bardziej „poznacie zło w ogóle”, niż „poznacie, czym dokładnie jest zło”. W rezultacie zawsze zostaje jakaś niepewność, zawsze borykamy się z jakimiś problemami natury etycznej, nie jesteśmy w tej kwestii wszechwiedzący. A tak poza tym: czemu służy Sakrament Bierzmowania? Jednym z darów otrzymanych podczas tego wydarzenia jest przecież „mądrość” – pojmowana jako „zdolność do rozróżniania dobra od zła”. Dopiero podczas Bierzmowania? Po 15 latach życia?? Przecież gdyby nasza moralność była z góry zdefiniowana, sam pomysł byłby śmieszny.
A więc uniwersalność wartości jest iluzją, a umysł ludzki w chwili narodzin – rzeczywiście jest tabula rasa. Przyjmijmy jednak pomysł Locke’a w całości, czyli w obydwu słowach. Człowiek jest PUSTĄ tablicą – ale sama TABLICA to przecież już jakiś punkt wyjścia! Co zatem ta „tablica” symbolizuje?
Myślę, że tablica jest swojego rodzaju „potencjałem” naszego umysłu, czyli zdolnością do przyjęcia całej wiedzy o świecie, którą to wiedzę zaczynamy zdobywać w pierwszych sekundach po narodzeniu (a może nawet wcześniej?…). „Potencjał” ten nie jest więc żadną myślą, a jedynie formą, kształtem myśli; jest tym, co umożliwia istnienie domniemania psychiki w obrębie naszego gatunku; tym, co sprawia, że „pierwsza osoba liczby pojedynczej to iluzja”, jak uważał Wittgenstein (gdybyśmy bowiem byli „do cna indywidualni”, w żaden sposób nie moglibyśmy się między sobą porozumieć). Jest tym co pozwoliło dzieciom wychowanym w dziczy na włączenie się do ludzkiej społeczności – i argumentem za tym, że jednak były one ludźmi przez cały czas. I tak jak każdy potencjał, może być wykorzystany lub zmarnowany – jest jak ziarno, które wykiełkuje lub nie, albo talent, który będzie odkryty lub nie – ale zawsze jest.
I tutaj, dokładnie w tym miejscu, leży istota „społeczności” człowieka, wyjaśnienie Arystotelesowskiego „politikon zoon”. Kredę do naszej tablicy mają wszyscy. Tak, zgoda, my również – ale przecież ktoś musi nas nauczyć pisać – a zanim sami postawimy na tablicy znak, będzie ona już pełna słów.
Taki stan rzeczy pociąga za sobą konkretne konsekwencje – okazuje się mianowicie, że praktycznie każdy zapis na tablicy ma jakiś odnośnik do innych ludzi. Czy można być dobrym lub złym w oddzieleniu od bliźnich? Czy istnieje jakakolwiek moralność, która odnosi się do człowieka jako jednostki? Owszem, istnieje kilka występków, które da się popełnić w samotności – jak na przykład samobójstwo (odnoszę się oczywiście w tym momencie do naszego systemu wartości). Te jednak zawsze związane są z inną płaszczyzną ludzkiego życia, najczęściej właśnie relacją „człowiek-Bóg” (oczywiście, niekoniecznie Bóg chrześcijan) – o której to płaszczyźnie zapewne nie mielibyśmy pojęcia, gdyby nie opowiedzieliby nam o niej inni. Jeśli natomiast chodzi o dobro – ono jest już chyba z założenia międzyludzkie (wszyscy wiedzą przecież, że „można je dostać tylko wtedy, gdy się je daje”).
A zatem wiemy już, że człowiek jest „istotą społeczną” w tym sensie, że potrzebuje kogoś, kto wybuduje dla niego jego własne fundamenty. Na przestrzeni wieków uczeni i filozofowie próbowali jednak podjąć dyskusję z Arystotelesem, dochodząc do różnych, nieraz zupełnie odmiennych od naszego wniosków. Na przykład: Thomas Hobbes utrzymywał, że człowiek wcale nie jest istotą społeczną, przeciwnie: jest egoistycznym zwierzęciem – funkcją państwa natomiast jest jedynie zapobieganie szkodom, jakie przynosi walka między jednostkami. Inny myśliciel – tym razem współczesny – Anthony de Mello, stwierdza rzecz jeszcze bardziej frapującą: tak, jesteśmy egoistami zawsze, nawet wtedy, kiedy poświęcamy się dla innych. Nie jesteśmy bowiem zdolni do całkowitej bezinteresowności, zawsze pragniemy w zamian przynajmniej uczucia wewnętrznego szczęścia, samozadowolenia z dobrego uczynku… No cóż, jeśli tak postawimy sprawę – to wtedy, rzeczywiście, jesteśmy egoistami 24 godziny na dobę. Jednak słowo „egoizm” traci wtedy swoje wyjściowe znaczenie, które jest z założenia negatywne. W końcu skąd moglibyśmy czerpać szczęście, jeśli nie z czynienia i otrzymywania dobra?…
Jesteśmy zatem niemal całkowicie zdefiniowani przez ludzi, z którymi mamy styczność – w sposób tak trwały, że w żaden sposób nie możemy stać się znowu pustą, niezapisaną tablicą. Możemy naiwnie wmawiać sobie, że wystarczy po prostu odwaga, żeby rzucić wszystko – ale to nieprawda. Wszystkiego tego, co kiedyś zostało w nas wpisane, możemy w jakiś sposób nie uwzględniać w naszym życiu „tu i teraz”, ale żadnym sposobem nie uda nam się nic tak po prostu usunąć z naszego umysłu. Hipolit Taine pisał, że człowieka determinują przynajmniej trzy najważniejsze czynniki: moment, środowisko i rasa – a zatem: czas, w którym trwamy, miejsce, w którym żyjemy oraz ludzie nam podobni, którzy nas otaczają. Ciężko przecież wyobrazić sobie sytuację, w której wyrzeklibyśmy się tych trzech czynników… a to jest dopiero „przynajmniej”. Podobną myśl wyraża Heidegger, gdy stwierdza, że „o czymkolwiek i jakkolwiek próbowalibyśmy myśleć, granice naszego myślenia wyznacza tradycja.”. I choć wiele było w historii ludzkości jednostek, które słowo „społeczeństwo” wymawiały z pogardą i złością, które buntowały się przeciwko ustalanym przez społeczność regułom – to przy takim ujęciu problemu funkcji społeczeństwa bunt taki przypomina nieco bunt dziecka przeciwko rodzicom, którzy go wychowali…
Czy to jednak oznacza, że nie należy się buntować? Oczywiście, że należy! Wiadomo przecież – i wspominaliśmy już o tym w naszej dyskusji – że żadna społeczność nie jest nieomylna, a argument większości nie jest żadnym argumentem; ostatecznie nie zapominajmy, w jaki sposób zginął Sokrates i jeszcze kilka innych niezwykłych postaci… Ogromnym błędem jest jednak uznanie buntu samego w sobie za wartość pozytywną, za cel, do którego trzeba dążyć – absolutną koniecznością jest za to stałe weryfikowanie naszego systemu wartości, sumienność w formułowaniu własnych poglądów – a bunt może być jedynie tej weryfikacji konsekwencją. To właśnie taki rozsądnie krytyczny udział w życiu społeczeństwa gwarantuje nam pewien rodzaj autonomii, który jest nam niezbędny, jeśli nie chcemy być po prostu „jednym z wielu”.
*
W pracy skorzystano z:
1. Gaarder J., „Świat Zofii”
2. de Mello A., “Przebudzenie”
3. Smith J.M., Szathmáry E., „Tajemnice przełomów w ewolucji”
4. Tatarkiewicz W., „Historia filozofii”
wróć do głównej strony tej sekcji
wróć do głównego menu
Darmowy hosting zapewnia PRV.PL